Zachęcamy Was do wyrażania swoich opinii i do dyskusji Pamiętajcie, żeby trzymać się zasad dyskusji zapisanych w Regulaminie forum (dbajcie o kulturę wypowiedzi i szacunek względem innych użytkowników) oraz poniższych punktów:
* zabronione jest zdradzanie treści kolejnych odcinków w przypadku bajek o ciągłej akcji
* zabronione są dyskusje o bajkach obejrzanych poza forum
* kolejne bajki na forum wstawiają wyłącznie moderatorki, zabronione jest wstawianie odnośników do kolejnych odcinków i podobnych bajek
* pod każdą bajką dyskusja powinna dotyczyć przede wszystkim tej bajki, nie należy pisać posta pod postem * nie należy obrażać innych osób, oczywiście można mniej i bardziej krytykować filmy/bajki/książki ale bez obrazy innych!
Niewykluczone, że w przyszłości pojawią się konkursy oparte o prezentowane w tym dziale bajki, więc oglądajcie pilnie i udzielajcie się w dyskusji ! Warunkiem wzięcia udziału w konkursie będzie bowiem udział w dyskusji w tym wątku ! Udzial liczy się jako przynajmniej 2 komentarze w wątku.
W każdy lub co drugi dzień będzie dodawana fil,/bajka/książka
Mamy nadzieje że spodaoba wam się ta zakładka
W związku z tym że dzisiaj powstała ta zakładka dodajemy wiersz i film ;)
Wiersz od KIamili\
Kiedy smutny wracasz z miasta,
Kiedy łamie ci się głos -
Czarny niby czarna pasta
Koło ciebie krąży...
Nos.
Najpierw milczkiem.najpierw z dala,
Przestrzegając reguł gry,
Jak detektyw Nos ustala,
Skąd się bierze nastruj zły.
Potem,gdy już Nosprzyczyny
Twojej kwaśnej miny zna,
Wie,że sposób jest jedyny,
Jedna rada... Właśnie ta:
Wspiąć się jak soślinka pnąca,
Zliać twarzy krople łez...
Nagle czujesz: pies cię trąca!
Nosem trąca cię twój pies!
Kamila
Dzisiaj 'Sabrina, nastoletnia czarownica', miłego oglądania.
Na dzisiaj przygotowałam coś bardziej poprawiającego humor. Przed wami koszmarny Karolek!
PS. Czy kotś wogóle ogląda te bajki? Pytanie do tej młodszej części ale i starszej :)
LINK DLA TABLETOWCÓW
Przepraszam za tą długą przerwę. Dodaje nowy film:)
Na dziś proponujemy fragment książki Ania z Zielonego Wzgórza.
Miłej lektury :D
Przepraszam za tą długą przerwę. Dodaje nowy film:)
Na dziś proponujemy fragment książki Ania z Zielonego Wzgórza.
Miłej lektury :D
Dworek pani Małgorzaty Linde stał w tym właśnie miejscu, gdzie wielki gościniec, prowadzący do Avonlea, opadał w dolinę otoczoną olchami i porosłą paprociami, poprzez którą przerzynał się strumyk mający swe źródło het, daleko w lasach otaczających dwór starego Cuthberta. Na początku swej wędrówki przez lasy strumyk ów był bardzo kapryśny i swawolny, spływał kaskadami lub rozlewał się w małe stawki, lecz zbliżając się do doliny Linde'ów stawał się coraz spokojniejszym i dobrze ułożonym potokiem, bo nawet strumień, przemykając się w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, winien był pamiętać, „co wypada, a co nie wypada". Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że pani Małgorzata, siedząc właśnie przy oknie, baczy czujnym wzrokiem na wszystko, co się dzieje wokoło, począwszy od strumyków i dzieci, a jeśli zauważy coś niezwykłego, nie zazna spokoju, dopóki nie dojdzie przyczyny i celu tej rzeczy.
Wiele jest ludzi, zarówno w Avonlea, jak i poza jej granicami, którzy lubią zajmować się sprawami swych sąsiadów, a przez to zaniedbują swoje własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które dbając gorliwie o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie dla spraw swych bliźnich.
Była ona wzorową panią domu, pod której okiem gospodarstwo szło jak w zegarku. Ona wiodła rej w Szwalni dla Dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów parafialnego Związku Pomocy i Stowarzyszenia Pomocy dla Misjonarzy nawracających dalekich pogan.
Pomimo to pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby siedząc godzinami przy oknie kuchennym, robić szydełkiem kołdry bawełniane - a zrobiła ich już szesnaście, jak pełnym czci szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlea - i czujnym okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę po stromym wzgórzu.
Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym, małym półwyspie, wcinającym się w Zatokę Świętego Wawrzyńca, i z dwóch stron otoczona wodą, każdy, kto podążał do miasta lub zeń powracał, musiał przechodzić drogą prowadzącą ku wzgórzu. Tym sposobem, sam nie wiedząc o tym, mijał ulicę pod okiem wszystko widzącej pani Małgorzaty.
Pewnego popołudnia, w pierwszych dniach czerwca, siedziała ona na swym zwykłym miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały przez okno. Koło dworku roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad którymi unosiły się brzęcząc miriady pszczół.
Tomasz Linde - skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli byli nazywać „mężem Małgorzaty Linde" - siał późną brukiew na pagórku za stodołą. Sąsiad jego, Mateusz Cuthbert, niewątpliwie czynił to samo na wielkim polu nad potokiem, koło Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczora w sklepie Williama Bakera, jak Mateusz mówił do Piotra Morrisona, że nazajutrz siać będzie brukiew. Naturalnie, że go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy opowiadają cokolwiek nie pytani.
A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cuthbert jedzie wolnym truchtem drogą pod górę. Co dziwniejsze, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, z czego należy wnosić, iż wyjeżdża z Avonlea. Jedzie zaś kabrioletem zaprzężonym w kasztankę, co wskazuje, że droga jest dość daleka Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?
Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o któregokolwiek innego z mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata, zastanowiwszy się chwilę, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, że tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabriolecie - było to zjawisko nieczęsto widywane.
Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad tym, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!
„Nie ma innej rady - postanowiła wreszcie owa szanowna dama. - Po herbacie przejdę się na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to Mateusz pojechał i w jakiej spranie. Przecież nigdy o tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie udaje się z wizytą, i to jeszcze w dzień powszedni. Gdyby mu zabrakło brukwi do siania i musiałby po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrioletem. Nie wybrał się również po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy od wczorajszego wieczoru zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie zaznam chwili spokoju, póła się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dziś z Avonlea".
Zaraz więc po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dom, w którymi mieszkała rodzina Cuthbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili gościńcem od dworku Linde'ów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały, jak jego syn i budując swe domostwo postarał się umieścić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednak całkowicie w lesie. Dworek swój postawił tedy ną najodleglejszym krańcu polany, gdzie stał on do dzisiaj, widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego ustawiły się jakby dla towarzystwa wszystkie pozostałe domki Avonlea. Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było budować dom w tym miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.
„Ma się dach nad głową, to prawda - mówiła do siebie, krocząc boczną drogą o głębokich koleinach, okoloną krzakami dzikiej róży - ale nic więcej. Cóż dziwnego, ze Maryla i Mateusz są trochę dziwacy, żyjąc w takim odosobnieniu? Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wdałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. »Można się do wszystkiego przyzwyczaić« - rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie".
Tak rozmyślając, pani Małgorzata weszła na wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród zieleni, czyste i ładne, z jednej strony otoczone było wysokimi, starymi wierzbami, z drugiej zaś - równo przyciętymi topolami. Ani jeden kamyk, ani jeden niepotrzebny patyk nie leżał na ziemi, nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cuthbert zamiata to podwórze równie często jak swoje pokoje. Można by śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.
Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i usłyszawszy „proszę", weszła. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a raczej byłaby wesoła, gdyby nie owa przeraźliwa czystość, dzięki której miało się wrażenie, iż nikt tutaj nigdy nie bywa. Okna kuchni zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony zachodniej, od podwórza, wdzierał się tu potok łagodnego, czerwcowego światła słonecznego; od wschodu zaś, gdzie rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino. Tutaj Maryla Cuthbert zwykła była siadywać, jeśli chciała chwilę wypocząć, zawsze „nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesołe i promienne dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta robótką. Stół był nakryty do wieczerzy.
Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widoczne więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, który zapewne miał przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, na salaterce zaś tylko marmolada z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko cenioną osobą. W takim razie jednak, co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Pani Małgorzata zaczęła się gubić w tej zagadkowej sprawie, jaką odkryła, na tak cichym zwykle i bynajmniej nie osłoniętym tajemniczością Zielonym Wzgórzu.
- Dobry wieczór, Marylo! - rzekła wchodząc.
- Dobry wieczór, Małgorzato! - odrzekła wesoło Maryla. - Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?
Coś, co w braku innego określenia można by nazwać przyjaźnią, istniało zawsze między Marylą Cuthbert a panią Małgorzatą, pomimo - albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.
Maryla była wysoką i szczupłą kobietą o nieco kanciastej budowie. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty, dwiema metalowymi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o niezbyt szerokim poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokół ust, leciutko tylko naznaczony, zdradzał utajone poczucie humoru.
- Czujemy się wszyscy doskonale - odpowiedziała pani Małgorzata. - Lecz kiedym zobaczyła Mateusza jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.
Ledwie widoczny uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzaty, wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrioletem, niewątpliwie rozbudzi ciekawość sąsiadki.
- O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo że miałam wczoraj ciężką migrenę - odrzekła. - Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.
Gdyby Maryla oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec, aby odebrać kangura przysłanego z Australii, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na kilka sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.
- Czy mówisz serio, Marylo? - spytała odzyskawszy głos.
- Ależ naturalnie - odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot w Nowej Szkocji stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlea.
Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samymi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata! Chyba potem nic już nie zdoła jej zadziwić. Nic! Nic!
- Skądże wam to przyszło do głowy? - spytała tonem nagany. Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.
- O, długo rozmyślaliśmy nad tym, właściwie przez całą zimę - odpowiedziała Maryla. - Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, ze na wiosnę ma zamiar przyjąć do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopeton, gdzie mieszka jej cioteczny brat; bywając często u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach-sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tym, by wziąć do siebie jakiegoś chłopca, postanowiliśmy zrobić to teraz. Mateusz jest już niemłody - wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat - i nie taki rześki jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A wszakże rozumiesz, jak trudno jest dzisiaj znaleźć obcą pomoc! Nie ma tu innych pracowników prócz tych głupich wyrostków francuskich. Ciężko ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych. Początkowo myślał Mateusz o jakimś chłopcu z Anglii. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. „Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie przeczę- rzekłam - ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi przynajmniej tutejsze dziecko. Kogokolwiek weźmiemy, zawsze to sprawa bardzo niepewna. Lecz lżej mi będzie na duszy, spokojniej będę spała mając w domu dziecko rodem z Kanady" - mówiłam. I wreszcie postanowiliśmy prosić panią Spencer, aby gdy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie, i natychmiast przez służącego Roberta Spencera posłałam jej pozdrowienie z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio- lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy - chłopiec jest dość duży do załatwiania drobnych sprawunków, ą dość młody, by móc nim pokierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły rodzinny kąt i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie otrzymaliśmy od pani Spencer depeszę - przyniósł ją listonosz - że przyjeżdża pociągiem o pół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej, do Białych Piasków.
Pani Małgorzata chełpiła się tym, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła uczynić to i obecnie, mimo ze nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.
- Wiesz, Marylo, muszę ci wyznać otwarcie, że wasz zamiar to wielkie szaleństwo, wielkie ryzyko. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko, stworzenie, o którym nic nie wiecie, którego charakteru najzupełniej nie znacie, nie macie pojęcia, jacy byli jego rodzice ani też czym ono będzie w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, ze jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do swego domu sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom - umyślnie! - i omal nie zginęli w płomieniach. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał wszystkie jajka i gospodarze nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś się była mnie spytała o radę - czego nie uczyniłaś, Marylo - ja zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie robiła. Bezwarunkowo nie!
Ta spóźniona przestroga zdawała się ani nie przerażać, ani nie martwić Maryli. Spokojnie szydełkowała dalej.
- Nie przeczę, że jest trochę słuszności -w tym, co mówisz, Małgorzato. Ja sama przez długi czas nie wiedziałam, czy się na to zgodzić. Ale Mateusz bardzo tego pragnął. Widziałam, jak mu na tym zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko żąda czegoś, że jeśli to już czyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego prośbę. Co się tyczy ryzyka, to trudno przewidzieć z góry skutki wielu spraw na świecie. Ci, którzy mają własne dzieci, także nie są pewni, co z nich wyrośnie. Nie zawsze przecież wyrastają na dzielnych ludzi. A Nowa Szkocja toć to prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy sprowadzili chłopca z Anglii lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko naszego kraju nie może się przecież tak bardzo różnić od nas.
- No, cóż! Mam nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze - rzekła pani Małgorzata tonem zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. - Tylko nie mów później, żem cię nie ostrzegała, jeśli kiedykolwiek chłopiec ten podpali wasz dom lub wrzuci strychninę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunszwiku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszniejszych męczarniach... Tylko że wtedy była to dziewczynka.
- Wszak my nie bierzemy dziewczynki - odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się tego obawiać ze strony chłopca. - Nigdy nie przyszłoby mi na myśl brać dziewczynki do domu. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak potrafiłaby wziąć cały Dom Sierot pod swą opiekę, gdyby tylko wpadła na taki pomysł.
Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy, że ma przed sobą jeszcze dwie godziny czasu, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść tę nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata bardzo lubiła silne wrażenia. Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty z nową mocą nasunęły się dawne wątpliwości i obawy.
- Niesłychane rzeczy! - westchnęła pani Małgorzata znalazłszy się znowu na gościńcu. - Czy to aby nie sen? No, to pewne, że chłopca żal mi serdecznie. Ani Mateuszy ani Maryla nie mają pojęcia o wychowywaniu dziecka i z pewnością będą żądali od niego, aby był bardziej mądry i doświadczony od swego dziadka - jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest wątpliwe. Nie mogę sobie zupełnie wyobrazić dziecka w domu Cuthbertów. Przecież nigdy tam dziecka nie było, bo Mateusz i Maryla już byli dorośli, kiedy ich ojciec stawiał swój nowy dom - a zresztą, Bóg wie, czy oni w ogóle byli kiedy dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!
W ten sposób wynurzała się pani Małgorzata przed kwitnącymi krzakami głogu. Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolejowym w Szerokiej Rzece.
Wiele jest ludzi, zarówno w Avonlea, jak i poza jej granicami, którzy lubią zajmować się sprawami swych sąsiadów, a przez to zaniedbują swoje własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które dbając gorliwie o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie dla spraw swych bliźnich.
Była ona wzorową panią domu, pod której okiem gospodarstwo szło jak w zegarku. Ona wiodła rej w Szwalni dla Dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów parafialnego Związku Pomocy i Stowarzyszenia Pomocy dla Misjonarzy nawracających dalekich pogan.
Pomimo to pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby siedząc godzinami przy oknie kuchennym, robić szydełkiem kołdry bawełniane - a zrobiła ich już szesnaście, jak pełnym czci szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlea - i czujnym okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę po stromym wzgórzu.
Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym, małym półwyspie, wcinającym się w Zatokę Świętego Wawrzyńca, i z dwóch stron otoczona wodą, każdy, kto podążał do miasta lub zeń powracał, musiał przechodzić drogą prowadzącą ku wzgórzu. Tym sposobem, sam nie wiedząc o tym, mijał ulicę pod okiem wszystko widzącej pani Małgorzaty.
Pewnego popołudnia, w pierwszych dniach czerwca, siedziała ona na swym zwykłym miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały przez okno. Koło dworku roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad którymi unosiły się brzęcząc miriady pszczół.
Tomasz Linde - skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli byli nazywać „mężem Małgorzaty Linde" - siał późną brukiew na pagórku za stodołą. Sąsiad jego, Mateusz Cuthbert, niewątpliwie czynił to samo na wielkim polu nad potokiem, koło Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczora w sklepie Williama Bakera, jak Mateusz mówił do Piotra Morrisona, że nazajutrz siać będzie brukiew. Naturalnie, że go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy opowiadają cokolwiek nie pytani.
A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cuthbert jedzie wolnym truchtem drogą pod górę. Co dziwniejsze, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, z czego należy wnosić, iż wyjeżdża z Avonlea. Jedzie zaś kabrioletem zaprzężonym w kasztankę, co wskazuje, że droga jest dość daleka Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?
Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o któregokolwiek innego z mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata, zastanowiwszy się chwilę, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, że tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabriolecie - było to zjawisko nieczęsto widywane.
Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad tym, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!
„Nie ma innej rady - postanowiła wreszcie owa szanowna dama. - Po herbacie przejdę się na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to Mateusz pojechał i w jakiej spranie. Przecież nigdy o tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie udaje się z wizytą, i to jeszcze w dzień powszedni. Gdyby mu zabrakło brukwi do siania i musiałby po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrioletem. Nie wybrał się również po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy od wczorajszego wieczoru zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie zaznam chwili spokoju, póła się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dziś z Avonlea".
Zaraz więc po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dom, w którymi mieszkała rodzina Cuthbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili gościńcem od dworku Linde'ów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały, jak jego syn i budując swe domostwo postarał się umieścić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednak całkowicie w lesie. Dworek swój postawił tedy ną najodleglejszym krańcu polany, gdzie stał on do dzisiaj, widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego ustawiły się jakby dla towarzystwa wszystkie pozostałe domki Avonlea. Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było budować dom w tym miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.
„Ma się dach nad głową, to prawda - mówiła do siebie, krocząc boczną drogą o głębokich koleinach, okoloną krzakami dzikiej róży - ale nic więcej. Cóż dziwnego, ze Maryla i Mateusz są trochę dziwacy, żyjąc w takim odosobnieniu? Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wdałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. »Można się do wszystkiego przyzwyczaić« - rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie".
Tak rozmyślając, pani Małgorzata weszła na wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród zieleni, czyste i ładne, z jednej strony otoczone było wysokimi, starymi wierzbami, z drugiej zaś - równo przyciętymi topolami. Ani jeden kamyk, ani jeden niepotrzebny patyk nie leżał na ziemi, nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cuthbert zamiata to podwórze równie często jak swoje pokoje. Można by śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.
Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i usłyszawszy „proszę", weszła. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a raczej byłaby wesoła, gdyby nie owa przeraźliwa czystość, dzięki której miało się wrażenie, iż nikt tutaj nigdy nie bywa. Okna kuchni zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony zachodniej, od podwórza, wdzierał się tu potok łagodnego, czerwcowego światła słonecznego; od wschodu zaś, gdzie rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino. Tutaj Maryla Cuthbert zwykła była siadywać, jeśli chciała chwilę wypocząć, zawsze „nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesołe i promienne dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta robótką. Stół był nakryty do wieczerzy.
Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widoczne więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, który zapewne miał przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, na salaterce zaś tylko marmolada z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko cenioną osobą. W takim razie jednak, co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Pani Małgorzata zaczęła się gubić w tej zagadkowej sprawie, jaką odkryła, na tak cichym zwykle i bynajmniej nie osłoniętym tajemniczością Zielonym Wzgórzu.
- Dobry wieczór, Marylo! - rzekła wchodząc.
- Dobry wieczór, Małgorzato! - odrzekła wesoło Maryla. - Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?
Coś, co w braku innego określenia można by nazwać przyjaźnią, istniało zawsze między Marylą Cuthbert a panią Małgorzatą, pomimo - albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.
Maryla była wysoką i szczupłą kobietą o nieco kanciastej budowie. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty, dwiema metalowymi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o niezbyt szerokim poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokół ust, leciutko tylko naznaczony, zdradzał utajone poczucie humoru.
- Czujemy się wszyscy doskonale - odpowiedziała pani Małgorzata. - Lecz kiedym zobaczyła Mateusza jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.
Ledwie widoczny uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzaty, wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrioletem, niewątpliwie rozbudzi ciekawość sąsiadki.
- O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo że miałam wczoraj ciężką migrenę - odrzekła. - Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.
Gdyby Maryla oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec, aby odebrać kangura przysłanego z Australii, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na kilka sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.
- Czy mówisz serio, Marylo? - spytała odzyskawszy głos.
- Ależ naturalnie - odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot w Nowej Szkocji stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlea.
Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samymi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata! Chyba potem nic już nie zdoła jej zadziwić. Nic! Nic!
- Skądże wam to przyszło do głowy? - spytała tonem nagany. Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.
- O, długo rozmyślaliśmy nad tym, właściwie przez całą zimę - odpowiedziała Maryla. - Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, ze na wiosnę ma zamiar przyjąć do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopeton, gdzie mieszka jej cioteczny brat; bywając często u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach-sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tym, by wziąć do siebie jakiegoś chłopca, postanowiliśmy zrobić to teraz. Mateusz jest już niemłody - wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat - i nie taki rześki jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A wszakże rozumiesz, jak trudno jest dzisiaj znaleźć obcą pomoc! Nie ma tu innych pracowników prócz tych głupich wyrostków francuskich. Ciężko ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych. Początkowo myślał Mateusz o jakimś chłopcu z Anglii. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. „Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie przeczę- rzekłam - ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi przynajmniej tutejsze dziecko. Kogokolwiek weźmiemy, zawsze to sprawa bardzo niepewna. Lecz lżej mi będzie na duszy, spokojniej będę spała mając w domu dziecko rodem z Kanady" - mówiłam. I wreszcie postanowiliśmy prosić panią Spencer, aby gdy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie, i natychmiast przez służącego Roberta Spencera posłałam jej pozdrowienie z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio- lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy - chłopiec jest dość duży do załatwiania drobnych sprawunków, ą dość młody, by móc nim pokierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły rodzinny kąt i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie otrzymaliśmy od pani Spencer depeszę - przyniósł ją listonosz - że przyjeżdża pociągiem o pół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej, do Białych Piasków.
Pani Małgorzata chełpiła się tym, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła uczynić to i obecnie, mimo ze nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.
- Wiesz, Marylo, muszę ci wyznać otwarcie, że wasz zamiar to wielkie szaleństwo, wielkie ryzyko. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko, stworzenie, o którym nic nie wiecie, którego charakteru najzupełniej nie znacie, nie macie pojęcia, jacy byli jego rodzice ani też czym ono będzie w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, ze jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do swego domu sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom - umyślnie! - i omal nie zginęli w płomieniach. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał wszystkie jajka i gospodarze nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś się była mnie spytała o radę - czego nie uczyniłaś, Marylo - ja zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie robiła. Bezwarunkowo nie!
Ta spóźniona przestroga zdawała się ani nie przerażać, ani nie martwić Maryli. Spokojnie szydełkowała dalej.
- Nie przeczę, że jest trochę słuszności -w tym, co mówisz, Małgorzato. Ja sama przez długi czas nie wiedziałam, czy się na to zgodzić. Ale Mateusz bardzo tego pragnął. Widziałam, jak mu na tym zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko żąda czegoś, że jeśli to już czyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego prośbę. Co się tyczy ryzyka, to trudno przewidzieć z góry skutki wielu spraw na świecie. Ci, którzy mają własne dzieci, także nie są pewni, co z nich wyrośnie. Nie zawsze przecież wyrastają na dzielnych ludzi. A Nowa Szkocja toć to prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy sprowadzili chłopca z Anglii lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko naszego kraju nie może się przecież tak bardzo różnić od nas.
- No, cóż! Mam nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze - rzekła pani Małgorzata tonem zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. - Tylko nie mów później, żem cię nie ostrzegała, jeśli kiedykolwiek chłopiec ten podpali wasz dom lub wrzuci strychninę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunszwiku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszniejszych męczarniach... Tylko że wtedy była to dziewczynka.
- Wszak my nie bierzemy dziewczynki - odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się tego obawiać ze strony chłopca. - Nigdy nie przyszłoby mi na myśl brać dziewczynki do domu. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak potrafiłaby wziąć cały Dom Sierot pod swą opiekę, gdyby tylko wpadła na taki pomysł.
Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy, że ma przed sobą jeszcze dwie godziny czasu, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść tę nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata bardzo lubiła silne wrażenia. Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty z nową mocą nasunęły się dawne wątpliwości i obawy.
- Niesłychane rzeczy! - westchnęła pani Małgorzata znalazłszy się znowu na gościńcu. - Czy to aby nie sen? No, to pewne, że chłopca żal mi serdecznie. Ani Mateuszy ani Maryla nie mają pojęcia o wychowywaniu dziecka i z pewnością będą żądali od niego, aby był bardziej mądry i doświadczony od swego dziadka - jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest wątpliwe. Nie mogę sobie zupełnie wyobrazić dziecka w domu Cuthbertów. Przecież nigdy tam dziecka nie było, bo Mateusz i Maryla już byli dorośli, kiedy ich ojciec stawiał swój nowy dom - a zresztą, Bóg wie, czy oni w ogóle byli kiedy dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!
W ten sposób wynurzała się pani Małgorzata przed kwitnącymi krzakami głogu. Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolejowym w Szerokiej Rzece.
W piątek dopiero dowiedziała się Maryla o kapeluszu przybranym kwiatami. Powróciwszy od pani Linde, wezwała do siebie Anię.
- Aniu, pani Linde opowiedziała mi, żeś ostatniej niedzieli przyszła do kościoła w kapeluszu dziwacznie przystrojonym jaskrami i polnymi różyczkami. Cóż ci przyszło do głowy? Wyglądałaś prawdopodobnie jak straszydło na wróble.
- O tak, wiem, że w czerwonym i żółtym kolorze nie jest mi do twarzy - zaczęła Ania.
- Nie do twarzy! Przecież same kwiaty na twoim kapeluszu, niezależnie od ich barwy, wyglądały śmiesznie. Jesteś najnieznośniejszym dzieckiem na świecie.
- Nie rozumiem, dlaczego kwiaty u kapelusza wyglądają śmieszniej niż kwiaty przypięte do sukni - protestowała Ania. - Wiele dziewczynek miało wiązanki przypięte do sukien. Cóż to za różnica?
Maryla nie pozwoliła oderwać się od bezpiecznego konkretu i wepchnąć na niepewne ścieżki abstrakcyjnych rozważań.
- Nie odpowiadaj mi tak, Aniu. Było to bardzo niemądre i proszę, byś nigdy więcej nie robiła czegoś podobnego. Pani Małgorzata twierdzi, że omal nie zemdlała zobaczywszy cię tak wystrojoną. Nie zdążyła zbliżyć się do ciebie, aby ci kazać zrzucić to wszystko. Mówi, że wszyscy uważali, że to okropne... Rozumie się, że przypuszczano, iż to ja mam tak źle w głowie i pozwalam ci wychodzić w podobnym stroju.
- Ach, jakże mnie to martwi - rzekła Ania ze łzami w oczach. - Nigdy nie przypuszczałam, że Maryla będzie się o to gniewała. Jaskry i różyczki były takie śliczne, że uważałam, iż na moim kapeluszu będą ładnie wyglądały. Przecież tyle dziewczynek miało sztuczne kwiaty u kapeluszy. Obawiam się, że będę dla was prawdziwym dopustem bożym. Może byście mnie lepiej odesłali do Domu Sierot? Wprawdzie byłoby to okropne i nie wiem, czy potrafiłabym to przeżyć. Prawdopodobnie wpadłabym w suchoty, bo przecież jestem tak strasznie chuda. Ale wolałabym raczej to niż być dla was wiecznym utrapieniem.
- Co za niedorzeczność - rzekła Maryla, niezadowolona, że doprowadziła dziewczynkę do łez. - Nie mam zamiaru odsyłać cię do Domu Sierot Pragnęłabym tylko, abyś się zachowywała tak jak inne dziewczynki i nie narażała się na śmieszność. Przestań płakać. Mam dobrą nowinę dla ciebie. Diana Barry wróciła dziś do domu. Idę właśnie do nich pożyczyć wykroju koszuli. Jeśli masz ochotę, możesz mi towarzyszyć, a poznasz Dianę.
Ania zerwała się z miejsca ze splecionymi rękami, ze łzami błyszczącymi jeszcze na policzkach. Ściereczka, którą trzymała, niepostrzeżenie wypadła z jej rąk.
- Ach, Marylo, jestem przerażona! Teraz, gdy ta chwila już nadeszła, jestem naprawdę przerażona. A jeśli ja jej się nie spodobam? Byłoby to najtragiczniejsze rozczarowanie w moim życiu.
- Nie bądź taka egzaltowana. I nie używaj takich wyszukanych wyrażeń. Brzmi to nienaturalnie w ustach dziewczynki. Jestem pewna, że Diana cię polubi. Obyś się tylko spodobała jej matce. Jak jej nie przypadniesz do gustu, to na nic się nie zda sympatia Diany. Jeśli pani Barry dowie się, jak gwałtownie zachowałaś się wobec pani Linde i że poszłaś do kościoła w kapeluszu przybranym jaskrami, to nie wiem, co pomyśli o tobie. Musisz być uprzejmą i dobrze wychowaną, a także wystrzegać się tych dziwacznych wyrażeń... Czegóż ty, na litość boską, drżysz?
Ania drżała w istocie. Twarzyczka jej była blada i pełna napięcia.
- Ach, i Maryla byłaby wzruszona, gdyby miała ujrzeć dziewczynkę, w której pragnęłaby zyskać serdeczną przyjaciółkę... a której matka mogłaby Maryli nie polubić - szepnęła idąc spiesznie po kapelusz.
Poszły na przełaj, do mostu, a potem w górę ku porosłemu lasem Sosnowemu Wzgórzu. Maryla zapukała do drzwi kuchni. Pani Barry natychmiast otworzyła. Była to osoba wysoka, o czarnych włosach, czarnych oczach i energicznym wyrazie ust. Mówiono o niej, że bardzo surowo wychowuje swe dzieci.
- Jak się masz, Marylo! - powiedziała serdecznie. - Wejdź, proszę. To pewno ta mała dziewczynka, którą wzięliście na wychowanie.
- Tak, to Ania Shirley - potwierdziła Maryla.
- Ania, nie Andzia - szepnęła dziewczynka, która choć podniecona i przejęta, nie chciała dopuścić do nieporozumienia w tak ważnej sprawie.
Pani Barry nie dosłyszała widać lub nie zrozumiała, uścisnęła bowiem dłoń Ani, mówiąc uprzejmie:
- Jak się czujesz?
- Czuję się bardzo dobrze fizycznie, lecz duchowo jestem znużona. Dziękuję pani bardzo - odpowiedziała Ania poważnie.
A zwracając się do Maryli, dodała szeptem: - Czy była w tym jakaś przesada? Wszak nie, Marylo? Diana siedziała w rogu sofy, czytając książkę, którą na widok wchodzących natychmiast odłożyła. Było to bardzo ładne dziewczątko, o pięknych, czarnych oczach i włosach swej matki, różowych policzkach i wesołym usposobieniu, odziedziczonym po ojcu.
- Oto moja córeczka Diana - rzekła pani Barry. - Diano, zabierz Anię do ogrodu i pokaż jej swoje kwiaty. Będzie to dla ciebie lepsze niż psucie oczu nad książką. Czyta bardzo dużo, za dużo - mówiła dalej, zwracając się do Maryli, kiedy dziewczynki wyszły z pokoju - a nie mogę temu zapobiec, bo ojciec zachęca ją do tego. Wiecznie ślęczy nad książkami. Cieszę się, że znalazła towarzyszkę zabaw... będzie więcej czasu spędzała na świeżym powietrzu.
W wielkim ogrodzie, pełnym łagodnych promieni zachodzącego słońca wślizgujących się przez szeregi ciemnych, starych sosen, stały Ania i Diana przypatrując się sobie nieśmiało poprzez krzak wspaniałych żółtych lilii.
Ogród państwa Barry był to istny gąszcz kwiatów, które w każdej innej, nie tak decydującej i podniosłej chwili wprawiłyby w zachwyt wrażliwą Anię. Otaczały go rozłożyste, stare wierzby i wielkie, wysokie sosny, pod którymi tuliły się kwiaty nie znoszące nadmiaru słońca. Wymuskane, o prostych liniach ścieżki, schludnie obrzeżone z obu stron muszlami, przerzynały go na wszystkie strony niby czerwone, wilgotne wstęgi, na klombach zaś pstrzyła się istna orgia najbardziej uroczych kwiatów. Kwitły tam różowe stokrotki i wielkie, wspaniałe, karmazynowe piwonie; białe narcyzy o upajającej woni i cierniste różyczki polne; czerwone, niebieskie i białe orliki i liliowe dzwonki; kępy piołunu, wstęga trawy i mięty; purpurowe bratki, żonkile i mnóstwo słodkiej koniczyny o delikatnym, wonnym, puszystym kwieciu; szkarłatna szałwia, wystrzelająca swymi płomiennymi lancami ponad wymuskane białe pelargonie. Był to ogród pełen promieni słońca, brzęku pszczół i powiewów wietrzyka, który szemrał i szeleścił pośród drzew, zachwycony najwidoczniej swą włóczęgą.
- Ach, Diano - rzekła wreszcie Ania zniżając głos do szeptu i składając ręce - czy myślisz... czy myślisz, że będziesz mogła mnie polubić trochę... tyle, aby zostać moją serdeczną przyjaciółką?
Diana roześmiała się. Śmiała się zawsze, zanim cośkolwiek powiedziała.
- Z pewnością tak - odrzekła szczerze. - Cieszę się ogromnie, że będziesz mieszkała na Zielonym Wzgórzu. Przyjemnie mi będzie mieć towarzyszkę zabaw. Nie ma tu w sąsiedztwie żadnej dziewczynki, z którą mogłabym się bawić, a siostry moje są jeszcze zbyt maleńkie.
- Czy przysięgniesz, że będziesz moją przyjaciółką na wieczne czasy? - spytała prędko Ania.
Diana spojrzała przerażona.
- Ależ to bardzo brzydko przysięgać - rzekła z wyrzutem.
- Cóż znowu! Nie jest brzydko przysięgać, tak jak ja myślę. Są dwa rodzaje przysięgi.
- Ja słyszałam tylko o jednym - rzekła Diana z powątpiewaniem.
- A właśnie, że jest i drugi. Wcale nie brzydki! Jest to po prostu uroczysta obietnica.
- No, tak to co innego - przyznała Diana z ulgą. - Jakże ty ją dajesz?
- Podajemy sobie ręce... ot tak - rzekła Ania poważnie. - Właściwie powinno się to odbyć nad bieżącą wodą, ale możemy sobie wyobrazić, że ta ścieżka to bieżąca woda. Ja pierwsza wypowiem tę przysięgę: „Uroczyście obiecuję i przyrzekam pozostać wierną najlepszej mej przyjaciółce, Dianie Barry, dopóki słońce i księżyc istnieć będą". Powtórz to samo, tylko wstaw moje imię na miejsce swojego.
Diana powtórzyła „przysięgę". Naturalnie roześmiała się na początku zdania i na końcu, potem powiedziała:
- Jesteś bardzo oryginalną dziewczynką, Aniu. Słyszałam już o tym dawniej. Ale zdaje mi się, że będę cię bardzo lubiła.
Kiedy Maryla z Anią wracały do domu, Diana odprawa ‘je aż do mostu. Dziewczynki szły razem, oplótłszy się ramionami. Przy rozstaniu kilkakrotnie przyrzekały sobie spotkać się nazajutrz po południu i razem się bawić.
- No cóż, znalazłaś w Dianie pokrewną duszę? - spytała Maryla kierując się w stronę Zielonego Wzgórza.
- O, tak! - westchnęła Ania, nie odczuwszy na szczęście sarkazmu w zapytaniu Maryli. - Ach, Marylo, jestem w tej chwili najszczęśliwszą dziewczynką na Wyspie Księcia Edwarda. Zapewniam Marylę, że ze szczerą chęcią odmówię dziś wieczorem modlitwę. Diana i ja zbudujemy jutro domek do zabawy w brzozowym lasku pana Bella. Czy mogę wziąć te kawałki potłuczonej porcelany, które leżą na stosie drzewa? Urodziny Diany są w lutym, moje zaś w marcu. Czy Maryli się to nie wydaje dziwnym zbiegiem okoliczności? Diana pożyczy mi książkę do czytania, bardzo ciekawą i strasznie zajmującą. Pokaże mi miejsce daleko w lesie, gdzie rosną konwalijki. Czy Maryla nie uważa, że Diana ma bardzo wymowne oczy? Chciałabym i ja mieć takie! Diana nauczy mnie piosenki „Nelly z koszyczkiem w ręce". Da mi też obrazek do zawieszenia w moim pokoiku. Jest to prześliczna rycina, mówi Diana: jakaś piękna dama w błękitnej jedwabnej sukni. Dostała ją od pewnego agenta sprzedającego maszyny do szycia. Chciałabym mieć cośkolwiek, co mogłabym dać Dianie. Jestem troszeczkę wyższa od niej, ale ona jest tęższa. Mówi, że chciałaby być szczupła, bo wtedy jest się zręczniejszą, ale obawiam się, że powiedziała tak dlatego, aby mnie pocieszyć. Któregoś dnia pójdziemy nad morze zbierać muszle. Postanowiłyśmy nazwać źródło tam za mostem Fontanną Driad. Czy to nie pięknie? Czytałam raz o jednym źródle, które się tak samo nazywało. Zdaje mi się, że driada jest to dorosła wróżka, prawda?
- Obyś tylko nie zamęczyła Diany swoim gadulstwem - rzekła Maryla. - Pamiętaj także przy układaniu waszych planów, że nie wolno bezustannie się bawić. Będziesz miała obowiązki, które muszą być spełniane przede wszystkim.
Kielich radości Ani był już pełen, lecz Mateusz wypełnił go po brzegi. Powrócił właśnie ze sklepu z Carmody i nieco nieśmiało, błagalnie spoglądając na siostrę, podał Ani małą torebkę.
- Mówiłaś kiedyś, że bardzo lubisz pastylki czekoladowe - rzekł - oto masz trochę.
- Masz tobie! - mruknęła Maryla. - Popsuje zęby i żołądek. No, no, nie patrz tak smutnie, Aniu. Możesz je zjeść, skoro Mateusz kupił je dla ciebie. Wprawdzie lepiej by zrobił, gdyby kupił pastylki miętowe; są zdrowsze. Tylko nie zjedz ich wszystkich od razu, bo zachorujesz.
- Ależ nie, nie! - zawołała Ania szybko. - Co dzień wieczorem zjem tylko jedną pastylkę, Marylo. A czy mogłabym oddać połowę Dianie? Pozostałe będą smakować mi dwa razy lepiej. Jestem taka szczęśliwa, że mam coś, co mogę jej dać.
- Trzeba przyznać na pochwałę Ani - rzekła Maryla, gdy dziewczynka poszła do swego pokoiku - że nie jest wcale chciwa. Cieszę się z tego, gdyż nie cierpię dzieci chciwych. Boże mój, jest tutaj dopiero od trzech tygodni, a wydaje mi się, że zawsze była u nas. Nie umiem sobie teraz wyobrazić domu bez niej. Nie rób, Mateuszu, takiej miny, jakbyś chciał powiedzieć: „Czy nie mówiłem?" To jest wystarczająco nieznośne u kobiet, a nie do wytrzymania u mężczyzn. Przyznaję otwarcie, że jestem zadowolona, iż zgodziłam się na zatrzymanie u nas tego dziecka, i że przywiązuję się do niej z każdym dniem więcej. Tylko nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego w związku z tym, Mateuszu!
- Aniu, pani Linde opowiedziała mi, żeś ostatniej niedzieli przyszła do kościoła w kapeluszu dziwacznie przystrojonym jaskrami i polnymi różyczkami. Cóż ci przyszło do głowy? Wyglądałaś prawdopodobnie jak straszydło na wróble.
- O tak, wiem, że w czerwonym i żółtym kolorze nie jest mi do twarzy - zaczęła Ania.
- Nie do twarzy! Przecież same kwiaty na twoim kapeluszu, niezależnie od ich barwy, wyglądały śmiesznie. Jesteś najnieznośniejszym dzieckiem na świecie.
- Nie rozumiem, dlaczego kwiaty u kapelusza wyglądają śmieszniej niż kwiaty przypięte do sukni - protestowała Ania. - Wiele dziewczynek miało wiązanki przypięte do sukien. Cóż to za różnica?
Maryla nie pozwoliła oderwać się od bezpiecznego konkretu i wepchnąć na niepewne ścieżki abstrakcyjnych rozważań.
- Nie odpowiadaj mi tak, Aniu. Było to bardzo niemądre i proszę, byś nigdy więcej nie robiła czegoś podobnego. Pani Małgorzata twierdzi, że omal nie zemdlała zobaczywszy cię tak wystrojoną. Nie zdążyła zbliżyć się do ciebie, aby ci kazać zrzucić to wszystko. Mówi, że wszyscy uważali, że to okropne... Rozumie się, że przypuszczano, iż to ja mam tak źle w głowie i pozwalam ci wychodzić w podobnym stroju.
- Ach, jakże mnie to martwi - rzekła Ania ze łzami w oczach. - Nigdy nie przypuszczałam, że Maryla będzie się o to gniewała. Jaskry i różyczki były takie śliczne, że uważałam, iż na moim kapeluszu będą ładnie wyglądały. Przecież tyle dziewczynek miało sztuczne kwiaty u kapeluszy. Obawiam się, że będę dla was prawdziwym dopustem bożym. Może byście mnie lepiej odesłali do Domu Sierot? Wprawdzie byłoby to okropne i nie wiem, czy potrafiłabym to przeżyć. Prawdopodobnie wpadłabym w suchoty, bo przecież jestem tak strasznie chuda. Ale wolałabym raczej to niż być dla was wiecznym utrapieniem.
- Co za niedorzeczność - rzekła Maryla, niezadowolona, że doprowadziła dziewczynkę do łez. - Nie mam zamiaru odsyłać cię do Domu Sierot Pragnęłabym tylko, abyś się zachowywała tak jak inne dziewczynki i nie narażała się na śmieszność. Przestań płakać. Mam dobrą nowinę dla ciebie. Diana Barry wróciła dziś do domu. Idę właśnie do nich pożyczyć wykroju koszuli. Jeśli masz ochotę, możesz mi towarzyszyć, a poznasz Dianę.
Ania zerwała się z miejsca ze splecionymi rękami, ze łzami błyszczącymi jeszcze na policzkach. Ściereczka, którą trzymała, niepostrzeżenie wypadła z jej rąk.
- Ach, Marylo, jestem przerażona! Teraz, gdy ta chwila już nadeszła, jestem naprawdę przerażona. A jeśli ja jej się nie spodobam? Byłoby to najtragiczniejsze rozczarowanie w moim życiu.
- Nie bądź taka egzaltowana. I nie używaj takich wyszukanych wyrażeń. Brzmi to nienaturalnie w ustach dziewczynki. Jestem pewna, że Diana cię polubi. Obyś się tylko spodobała jej matce. Jak jej nie przypadniesz do gustu, to na nic się nie zda sympatia Diany. Jeśli pani Barry dowie się, jak gwałtownie zachowałaś się wobec pani Linde i że poszłaś do kościoła w kapeluszu przybranym jaskrami, to nie wiem, co pomyśli o tobie. Musisz być uprzejmą i dobrze wychowaną, a także wystrzegać się tych dziwacznych wyrażeń... Czegóż ty, na litość boską, drżysz?
Ania drżała w istocie. Twarzyczka jej była blada i pełna napięcia.
- Ach, i Maryla byłaby wzruszona, gdyby miała ujrzeć dziewczynkę, w której pragnęłaby zyskać serdeczną przyjaciółkę... a której matka mogłaby Maryli nie polubić - szepnęła idąc spiesznie po kapelusz.
Poszły na przełaj, do mostu, a potem w górę ku porosłemu lasem Sosnowemu Wzgórzu. Maryla zapukała do drzwi kuchni. Pani Barry natychmiast otworzyła. Była to osoba wysoka, o czarnych włosach, czarnych oczach i energicznym wyrazie ust. Mówiono o niej, że bardzo surowo wychowuje swe dzieci.
- Jak się masz, Marylo! - powiedziała serdecznie. - Wejdź, proszę. To pewno ta mała dziewczynka, którą wzięliście na wychowanie.
- Tak, to Ania Shirley - potwierdziła Maryla.
- Ania, nie Andzia - szepnęła dziewczynka, która choć podniecona i przejęta, nie chciała dopuścić do nieporozumienia w tak ważnej sprawie.
Pani Barry nie dosłyszała widać lub nie zrozumiała, uścisnęła bowiem dłoń Ani, mówiąc uprzejmie:
- Jak się czujesz?
- Czuję się bardzo dobrze fizycznie, lecz duchowo jestem znużona. Dziękuję pani bardzo - odpowiedziała Ania poważnie.
A zwracając się do Maryli, dodała szeptem: - Czy była w tym jakaś przesada? Wszak nie, Marylo? Diana siedziała w rogu sofy, czytając książkę, którą na widok wchodzących natychmiast odłożyła. Było to bardzo ładne dziewczątko, o pięknych, czarnych oczach i włosach swej matki, różowych policzkach i wesołym usposobieniu, odziedziczonym po ojcu.
- Oto moja córeczka Diana - rzekła pani Barry. - Diano, zabierz Anię do ogrodu i pokaż jej swoje kwiaty. Będzie to dla ciebie lepsze niż psucie oczu nad książką. Czyta bardzo dużo, za dużo - mówiła dalej, zwracając się do Maryli, kiedy dziewczynki wyszły z pokoju - a nie mogę temu zapobiec, bo ojciec zachęca ją do tego. Wiecznie ślęczy nad książkami. Cieszę się, że znalazła towarzyszkę zabaw... będzie więcej czasu spędzała na świeżym powietrzu.
W wielkim ogrodzie, pełnym łagodnych promieni zachodzącego słońca wślizgujących się przez szeregi ciemnych, starych sosen, stały Ania i Diana przypatrując się sobie nieśmiało poprzez krzak wspaniałych żółtych lilii.
Ogród państwa Barry był to istny gąszcz kwiatów, które w każdej innej, nie tak decydującej i podniosłej chwili wprawiłyby w zachwyt wrażliwą Anię. Otaczały go rozłożyste, stare wierzby i wielkie, wysokie sosny, pod którymi tuliły się kwiaty nie znoszące nadmiaru słońca. Wymuskane, o prostych liniach ścieżki, schludnie obrzeżone z obu stron muszlami, przerzynały go na wszystkie strony niby czerwone, wilgotne wstęgi, na klombach zaś pstrzyła się istna orgia najbardziej uroczych kwiatów. Kwitły tam różowe stokrotki i wielkie, wspaniałe, karmazynowe piwonie; białe narcyzy o upajającej woni i cierniste różyczki polne; czerwone, niebieskie i białe orliki i liliowe dzwonki; kępy piołunu, wstęga trawy i mięty; purpurowe bratki, żonkile i mnóstwo słodkiej koniczyny o delikatnym, wonnym, puszystym kwieciu; szkarłatna szałwia, wystrzelająca swymi płomiennymi lancami ponad wymuskane białe pelargonie. Był to ogród pełen promieni słońca, brzęku pszczół i powiewów wietrzyka, który szemrał i szeleścił pośród drzew, zachwycony najwidoczniej swą włóczęgą.
- Ach, Diano - rzekła wreszcie Ania zniżając głos do szeptu i składając ręce - czy myślisz... czy myślisz, że będziesz mogła mnie polubić trochę... tyle, aby zostać moją serdeczną przyjaciółką?
Diana roześmiała się. Śmiała się zawsze, zanim cośkolwiek powiedziała.
- Z pewnością tak - odrzekła szczerze. - Cieszę się ogromnie, że będziesz mieszkała na Zielonym Wzgórzu. Przyjemnie mi będzie mieć towarzyszkę zabaw. Nie ma tu w sąsiedztwie żadnej dziewczynki, z którą mogłabym się bawić, a siostry moje są jeszcze zbyt maleńkie.
- Czy przysięgniesz, że będziesz moją przyjaciółką na wieczne czasy? - spytała prędko Ania.
Diana spojrzała przerażona.
- Ależ to bardzo brzydko przysięgać - rzekła z wyrzutem.
- Cóż znowu! Nie jest brzydko przysięgać, tak jak ja myślę. Są dwa rodzaje przysięgi.
- Ja słyszałam tylko o jednym - rzekła Diana z powątpiewaniem.
- A właśnie, że jest i drugi. Wcale nie brzydki! Jest to po prostu uroczysta obietnica.
- No, tak to co innego - przyznała Diana z ulgą. - Jakże ty ją dajesz?
- Podajemy sobie ręce... ot tak - rzekła Ania poważnie. - Właściwie powinno się to odbyć nad bieżącą wodą, ale możemy sobie wyobrazić, że ta ścieżka to bieżąca woda. Ja pierwsza wypowiem tę przysięgę: „Uroczyście obiecuję i przyrzekam pozostać wierną najlepszej mej przyjaciółce, Dianie Barry, dopóki słońce i księżyc istnieć będą". Powtórz to samo, tylko wstaw moje imię na miejsce swojego.
Diana powtórzyła „przysięgę". Naturalnie roześmiała się na początku zdania i na końcu, potem powiedziała:
- Jesteś bardzo oryginalną dziewczynką, Aniu. Słyszałam już o tym dawniej. Ale zdaje mi się, że będę cię bardzo lubiła.
Kiedy Maryla z Anią wracały do domu, Diana odprawa ‘je aż do mostu. Dziewczynki szły razem, oplótłszy się ramionami. Przy rozstaniu kilkakrotnie przyrzekały sobie spotkać się nazajutrz po południu i razem się bawić.
- No cóż, znalazłaś w Dianie pokrewną duszę? - spytała Maryla kierując się w stronę Zielonego Wzgórza.
- O, tak! - westchnęła Ania, nie odczuwszy na szczęście sarkazmu w zapytaniu Maryli. - Ach, Marylo, jestem w tej chwili najszczęśliwszą dziewczynką na Wyspie Księcia Edwarda. Zapewniam Marylę, że ze szczerą chęcią odmówię dziś wieczorem modlitwę. Diana i ja zbudujemy jutro domek do zabawy w brzozowym lasku pana Bella. Czy mogę wziąć te kawałki potłuczonej porcelany, które leżą na stosie drzewa? Urodziny Diany są w lutym, moje zaś w marcu. Czy Maryli się to nie wydaje dziwnym zbiegiem okoliczności? Diana pożyczy mi książkę do czytania, bardzo ciekawą i strasznie zajmującą. Pokaże mi miejsce daleko w lesie, gdzie rosną konwalijki. Czy Maryla nie uważa, że Diana ma bardzo wymowne oczy? Chciałabym i ja mieć takie! Diana nauczy mnie piosenki „Nelly z koszyczkiem w ręce". Da mi też obrazek do zawieszenia w moim pokoiku. Jest to prześliczna rycina, mówi Diana: jakaś piękna dama w błękitnej jedwabnej sukni. Dostała ją od pewnego agenta sprzedającego maszyny do szycia. Chciałabym mieć cośkolwiek, co mogłabym dać Dianie. Jestem troszeczkę wyższa od niej, ale ona jest tęższa. Mówi, że chciałaby być szczupła, bo wtedy jest się zręczniejszą, ale obawiam się, że powiedziała tak dlatego, aby mnie pocieszyć. Któregoś dnia pójdziemy nad morze zbierać muszle. Postanowiłyśmy nazwać źródło tam za mostem Fontanną Driad. Czy to nie pięknie? Czytałam raz o jednym źródle, które się tak samo nazywało. Zdaje mi się, że driada jest to dorosła wróżka, prawda?
- Obyś tylko nie zamęczyła Diany swoim gadulstwem - rzekła Maryla. - Pamiętaj także przy układaniu waszych planów, że nie wolno bezustannie się bawić. Będziesz miała obowiązki, które muszą być spełniane przede wszystkim.
Kielich radości Ani był już pełen, lecz Mateusz wypełnił go po brzegi. Powrócił właśnie ze sklepu z Carmody i nieco nieśmiało, błagalnie spoglądając na siostrę, podał Ani małą torebkę.
- Mówiłaś kiedyś, że bardzo lubisz pastylki czekoladowe - rzekł - oto masz trochę.
- Masz tobie! - mruknęła Maryla. - Popsuje zęby i żołądek. No, no, nie patrz tak smutnie, Aniu. Możesz je zjeść, skoro Mateusz kupił je dla ciebie. Wprawdzie lepiej by zrobił, gdyby kupił pastylki miętowe; są zdrowsze. Tylko nie zjedz ich wszystkich od razu, bo zachorujesz.
- Ależ nie, nie! - zawołała Ania szybko. - Co dzień wieczorem zjem tylko jedną pastylkę, Marylo. A czy mogłabym oddać połowę Dianie? Pozostałe będą smakować mi dwa razy lepiej. Jestem taka szczęśliwa, że mam coś, co mogę jej dać.
- Trzeba przyznać na pochwałę Ani - rzekła Maryla, gdy dziewczynka poszła do swego pokoiku - że nie jest wcale chciwa. Cieszę się z tego, gdyż nie cierpię dzieci chciwych. Boże mój, jest tutaj dopiero od trzech tygodni, a wydaje mi się, że zawsze była u nas. Nie umiem sobie teraz wyobrazić domu bez niej. Nie rób, Mateuszu, takiej miny, jakbyś chciał powiedzieć: „Czy nie mówiłem?" To jest wystarczająco nieznośne u kobiet, a nie do wytrzymania u mężczyzn. Przyznaję otwarcie, że jestem zadowolona, iż zgodziłam się na zatrzymanie u nas tego dziecka, i że przywiązuję się do niej z każdym dniem więcej. Tylko nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego w związku z tym, Mateuszu!
Jeśli jesteś ciekawy a nieczytałeś tej książki: http://ania-i-zielone-wzgorze.blogspot.com/p/ania-z-zielonego-wzgorza.html
Witam, jak wam się podoba dzisiejsza bajka i wiersz?
OdpowiedzUsuńjest fajne oceniam moje pomysły ;)
OdpowiedzUsuńSuper :) Ale martwi mnie jednak to żę malo osób odwiedza tę zakladkę *-*
Usuńbo to prawda XD
OdpowiedzUsuńMyślę że, ta zakładka niezbyt się rzuca w oczy...ale jest przynajmniej ktoś... :D
Usuń